krzyczę sobie szeptem, a żyję przeszłością, która nawet do mnie nie należy
Może banalnie i mało wyrafinowanie, może zbyt prosto i bez wymagań, ale z drugiej strony – przecież klasyka, przecież każdy się śmieje i mówi “przeminęło z wiatrem”, gdzieś w kącie umysłu mając świadomość, że to tytuł, że książka, że film.
“Przeminęło z wiatrem” przeczytałam w sześć dni. Dwa pierwsze były dość ciężkie, potem były coraz lepiej. Przeczytałam dopiero teraz, ale przeczytałam, bo przecież lubię poznawać rzeczy, o których wie każdy, ale tak naprawdę znają tylko nieliczni. Bo stwierdziłam, że co mi po “przeminęło z wiatrem”, skoro nie wiem, co konkretnie z nim uleciało. Ale teraz już wiem. Miłość uleciała. Dobre obyczaje uleciały. Przeminął czas na śmiech razem z chwilą, w której jeszcze nie było za późno.
Nie wiem, czy mi się podobała ta powieść. Trudno zresztą pisać o czymś, co tak bardzo wychwalane było przez innych i co – mogłoby się wydawać – musi się spodobać. Wiem tylko, że głównej bohaterki tej opowieści nie lubię z całego serca.
A o reszcie pomyślę jutro. Przecież jutro też jest dzień.
Pani Margaret Mitchell stworzyła historię dziewczyny imieniem Scarlett O'Hara, dziewczyny pięknej i pożądanej, która z uroczego podlotka pod wpływem wojny zmienia się w kobietę trudną, bezwzględną i bez serca, wciąż mimo wszystko pozostając dzieckiem.
Bo tylko dzieci potrafią być tak okrutne.
Scarlett O'Hara niemal nigdy w swoim życiu nie była samotna. Bo była otoczona siostrami, kochanym ojcem Geraldem, w którym płynęła czysta irlandzka, gwałtowna i wzburzona krew, obok niej była dobra, wyrozumiała matka Ellen, była murzyńska niania Mammy, był niewolnik Pork a potem Darcy i jeszcze setka innych czarnych niewolników, była dobra i naiwna Melania, potem Ashley i Rhett, były jej dzieci, była panna Pittypat, było mnóstwo adoratorów, jeden mąż a potem i kolejni. Bo państwo O'Hara byli Georgijczykami, prawdziwymi Południowcami z ubóstwianej Tary, byli konfederackimi, bogatymi plantatorami. Mieli się dobrze, tak samo jak mieli się dobrze ich sąsiedzi. Ale potem przyszła secesja i dobrze być przestało.
Powieść jest niezwykle obszerna, trudno więc wyczuć mi ten moment, w którym powinnam przestać opisywać fabułę i streszczać ją. Powiem jeszcze tylko, że na początku głównym problemem Scarlett było to, czy założyć suknię zieloną czy może nie, czy by mogła choć na chwilę przestać być damą, czy w końcu Ashley ją pokocha. Później jej problemem było to, czy sprzedać swoje ciało za trzysta dolarów człowiekowi, którego szczerze nienawidzili wszyscy ludzie w powiecie, ale który miał pieniądze i ładnego konia. No i to postanowienie:
Bóg mi świadkiem, że nigdy nie będę już głodna.
Charakter Scarlett O'Hary jest bardzo dobrze zarysowany, zresztą podobnie jak każdej innej postaci w “Przeminęło z wiatrem”. Pod tym względem muszę powiedzieć, że pani Mitchell zrobiła naprawdę kawał mistrzowskiej roboty, bo naprawdę nieczęsto się zdarza (albo od dawna się nie zdarzyło), żebym aż z takimi emocjami czytała jakąś książkę.
Nie lubię Scarlett O'Hary, bo jest przede wszystkim głupia. I to nie dlatego, że nie przypadła mi do gustu. Jest głupia w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jest durna w ten nieprzyjemny dla mnie sposób. Jest dziecinna.
Tak, jakby się zastanowić, nie lubię żadnej damskiej postaci w książce, choć kilka z nich są mi obojętne. Nie lubię Melanii, bo jej jedyną wadą jest to, że jest za dobra. Nie lubię ciotki Pitypatt, bo jest po prostu ciotką. Nie lubię...
Za to ci męscy bohaterowie, tu już jest o niebo lepiej!
Ashley Wilkes, miłość Scarlett, jest tym typem, co to marzy, co to czyta książki i nie przepada za polowaniem, choć jest w tym dobry. Co to lubi muzykę i poezję i jest taki dobry, mądry i spokojny.
Rhett Butler, choć na początku wydaje się dość nieprzyjemny, od razu zapadł mi w pamięć. Ten z kolei jest nieprzyjemny, ironiczny, wyśmiewa się ze wszystkiego i ze wszystkich, jest bogaty, szczery i potrafi bezbłędnie rozszyfrować ludzi. On działa. W gruncie rzeczy nie jest złym człowiekiem, choć wstydzi się swojej dobroci.
I tu rozgrywa się bitwa pomiędzy Rhettem i Ashleyem. Nie wiem, którego z nich darzę większą sympatią, choć trzeba przyznać, że jest dobrze się im przypatrzymy, to są oni naprawdę do siebie podobni.
Książka też w naprawdę dobry sposób opisuje kulturę dziewiętnastowieczną, opisuje secesję, stosunki pomiędzy czarnymi i białymi, między jankesami i konfederatami. Tak mnie nauczyli, że to ci z Północy byli dobrzy, a Margaret Mitchell opowiedziała o czymś, co zachwiało tym moim dość naiwnym przekonaniem. To dobrze. Pomiędzy całą tą otoczką jest garść informacji na temat Stanów w ówczesnym czasie, na temat obyczajów, na temat wojny i tym, co dzieje się nie tylko na froncie.
Choć powieść ta, po przeczytaniu wszystkich trzech tomów, wywołała u mnie tylko złość na główną bohaterkę i okrzyk “głupoty!”, to jednak nie żałuję, że ją przeczytałam. Wręcz przeciwnie – musiałam ją przeczytać do końca, bo chciałam się dowiedzieć, co też się wydarzy dalej w życiu Scarlett. Oczywiście, jest kilka aspektów, które osobiście bym zmieniła (na przykład zakończenie), niektóre wątki bym skróciła, inne wydłużyła, ale “Przeminęło z wiatrem” naprawdę wszystkim polecam. Jeśli są też tacy, którzy wciąż nie mieli tej książki w ręce, to zachęcam, żeby się za nią zabrali – bo choć dla niektórych może się wydać bardzo irytująca, to jednak warto przez nią przebrnąć. Ot tak, żeby potem móc ponarzekać.
Frankly, my dear, I don't give a damn.